Wspomniena Franciszka

 

Franciszek TUDRYN
W służbie u cesarza 1915 – 1918, wspomnienia












Franciszek Tudryn w roku 1974, gdy spisywał swoje wspomnienia, ulica Wróblewskiego w Puławach.


Urodziłem się dnia 7 października 1896 roku w Rudzie Łańcuckiej. Mając niecałe 18 lat, 27 lutego 1914 roku wyjechałem razem z kilkoma kolegami z mojej wsi do Niemiec. Pracowałem we dworze Jabłonowo za Poznaniem. Majątek ten leżał między miasteczkami Ujście i Czarnków. Kiedy wybuchła wojna zmieniła się atmosfera. Nas Polaków z Galicji uważano za swoich, bo Austria i Niemcy wspólnie walczyli przeciwko Rosji, Francji, Anglii, Włochom i Rumunii. Tych Polaków, którzy byli spod rosyjskiego zaboru uważano za nieprzyjaciół. Pracowałem tam do 15 grudnia 1914 roku, kiedy to wyjechaliśmy do domu do Galicji. Niestety Niemcy zatrzymali nas na granicy, gdyż Galicja była już zajęta przez wojska rosyjskie. Rosjanie byli w Karpatach i pod Krakowem. Zatrzymano wszystkich Polaków, którzy wracali z Niemiec, Danii i Szwecji. Austria i Niemcy wywołały wojnę i walczyły przeciwko Rosji, Francji, Anglii, Włochom i Rumunii.
Przewieziono nas pociągiem do miasta Leibnitz, gdzie internowano nas w barakach. W barakach stłoczono bardzo wielu ludzi, około pięciu tysięcy mężczyzn i kobiet, młodych i starych. W każdym baraku był wójt i podział na cugi tj. na plutony, panowała tam bieda i głód. By zdobyć coś do jedzenia, ja z dwoma chłopakami chodziliśmy do miasta. Czasem udawało nam się kupić chleb. Po pewnym czasie zabronili nam wychodzić do miasta, gdyż brakowało chleba dla ludności. Wojsko obstawiło baraki i nikogo nie wypuszczało. Jednak my trzej przekradliśmy się przez posterunki i poszliśmy do miasta. Tam mieszkali ludzie z naszej wioski i moja ciotka z Jelnej, więc pozostaliśmy z nimi. Płaciliśmy 2 korony miesięcznie za mieszkanie, a żywność kupowaliśmy, bo mieliśmy pieniądze zarobione przez całe lato we dworze. O jedzenie było coraz trudniej, brakowało wszystkiego. Ale stacjonował tam regiment wojska i od żołnierzy kupowaliśmy chleb, który donosiliśmy naszym głodującym krajanom w obozie internowania.

Żołnierz cesarskiej i królewskiej Armii Austro-Węgier

13-tego marca w roku 1915 ogłoszono pobór rekruta do wojska, więc i nas powołano do komisji wojskowej. Moi dwaj koledzy byli starsi ode mnie i wyjechali do wojska miesiąc wcześniej. W komendzie w Gracu otrzymałem kartę poborową i 15 kwietnia 1915 roku zostałem żołnierzem k. k. armii (kaiserliche und königliche Armee)* czyli cesarskiej i królewskiej Armii. Miałem wówczas osiemnaście lat. Wsiadłem do pociągu, by dojechać do jednostki, ale pomyliłem kierunki. Dojechałem już na Węgry, gdy wysadzono mnie z pociągu. Była to mała stacja. W nocy było zimno. Madziarzy nie wpuścili mnie do poczekalni i musiałem czekać na zimnie, na peronie aż pojedzie pociąg z powrotem. Wróciłem do Grazu i poszedłem do tej samej komendy, co uprzednio. Dano mi tam inne skierowanie, więc wsiadłem znowu do pociągu, tym razem w kierunku Wiednia. Na szczęście w pociągu spotkałem konduktora Polaka, który wypisał mi na kartce jak mam poruszać się po Wiedniu i jak trafić na drugi dworzec, skąd odchodził mój pociąg. Tak dojechałem znowu na Węgry do miasta Syncza (Szencsed po węg., Sancel po rum.). Znajdowała się tam kadra 34 pp k.k. Landwehr). Spędziłem tam trzy dni. Stamtąd wyjechaliśmy do Krakowa, gdzie trafiliśmy do obozu rekrutów. Umundurowano nas i zaczęliśmy ćwiczenia. Szkolenie bojowe trwało przez maj i czerwiec, a na początku lipca 1915 roku wysłano nas w pole na front rosyjski.


Front rosyjski 1915/1916

Z Krakowa przyjechaliśmy pociągiem do Rozwadowa, gdzie nas wyładowano i skierowano na front. 34 pp. k.k. Landwehr walczył w składzie k.k. 1 Armii. Obok nas walczyły Legiony Józefa Piłsudskiego. Austriacy prowadzili ofensywę, Moskale się cofali, a my szliśmy za nimi i zdobywaliśmy wioski i miasta. Zdobyliśmy Lublin 3 sierpnia 1915 r. i gnaliśmy Moskali aż do Białej Podlaskiej. Wielu z nas zostało zabitych a i dużo rannych. (Bitwa o Lublin trwała od 31 lipca do 3 sierpnia 1915 roku. Pułki I Brygady Legionów Polskich walczyły tam z armią rosyjską.)


Walki na Wołyniu: sierpień, wrzesień, listopad 1915

W Białej Podlaskiej zmieniły nas wojska niemieckie, a nasz regiment w sierpniu poszedł na Wołyń, na prawe skrzydło frontu pod Łuck. Łuck tośmy pewno ze dwa razy zdobywali i opuszczali (31 sierpnia, zdobycie Łucka). Potem poszliśmy aż pod Równe i Dubno (8 września, zdobycie Dubna). Toczyliśmy tam krwawe walki, dwa razy szturmowaliśmy na bagnety. Tak zeszło całe lato, bielizna nasza zgniła, ponieważ nie było kiedy się przebierać. Gryzły nas wszy, głodowaliśmy, ale musiało się biedować, nie było wyjścia. Ten, kto został zabity lub ranny ten się wyzwolił. Później na zimę w listopadzie 1915 r. poszliśmy pod Czartorysk, nad rzekę Styr pod Sarnami. (Wzdłuż Styru przebiegała linia frontu pomiędzy wojskami austro-węgierskimi a rosyjskimi od 11. 1915 do 08. 1916 roku.
We wsi Rutki, w połowie listopada, pokopaliśmy okopy na całą zimę. By zbudować te okopy rozebraliśmy domy, ponieważ ludzi już tam nie było. Mieszkańcy uciekli przed frontem. Tam całą zimę siedzieliśmy w ziemiankach. Warunki były straszne, gdyż na Wołyniu są bagna i moczary, i w okopach mieliśmy wodę i lód. Musieliśmy w tych okopach zbudować podłogi z drzewa. W zimie były wielkie śniegi, panowały mrozy. Wystawialiśmy patrole i posterunki. Żołnierz stał na posterunku 2 godziny, potem mógł spać godzinę i następna godzina – pogotowie i znowu 2 godziny posterunku. Prowadziliśmy wymianę ognia, ale były to małe walki. Front stał w miejscu na tych okopach. Na głodno, w zimnie, brudzie i z wszami przetrwaliśmy do kwietnia. W maju 1916 roku poszliśmy do rezerwy, do wsi Gratka za miejscowością Maniewicze, gdyż byliśmy strasznie wymizerowani i wygłodzeni. Badał nas lekarz i chorych odesłano do kadry do Krakowa, a reszta pozostała w taborach. Uzupełnili też zaraz nasz batalion i pułk nowymi żołnierzami. (Okolice Maniewicz stanowiły rejon walk II i III Brygady Legionów Polskich).
























Legiony Polskie w okopach na Wołyniu nad Styrem, walczący razem z 34 regimentem piechoty,
w którym był Franciszek Tudryn. Jesień 1915 rok.















Ciężki moździeż austriacki w akcji. Czerwiec 1916 nad Styrem.



Letnia ofensywa rosyjska Brusiłowa 4 czerwca - 10 lipca 1916 r.
Bitwa pod Łuckiem


4-go czerwca byliśmy w niedzielę na Mszy polowej, którą ksiądz odprawiał przed obiadem. Mieliśmy na szczęście w każdym regimencie swojego księdza. Przyjechał łącznik konny – ogłoszono alarm, ksiądz został kończyć nabożeństwo, a my poszliśmy na kwatery. Dano nam obiad i prowiant na kolację, a po południu wymaszerowaliśmy. A tu chmura wyszła, słychać grzmoty, pioruny biją, leje deszcz, a my idziemy dalej i dalej. Na wieczór przyszliśmy do lasu, tam zarządzono odpoczynek. Zapaliliśmy ognie i suszyliśmy się. Po wysuszeniu dalej maszerowaliśmy lasem. Nad ranem doszliśmy do Kołków (miejscowość Kołki) gdzie był front. Tam płynęła rzeka Styr. Za Styrem byli Moskale, którzy ruszyli z ofensywą.
My, jako rezerwa wzmocniliśmy naszych. Atakowaliśmy, przedzieraliśmy się przez pola i łąki - lecą kule z karabinów maszynowych i ręcznych, granaty i szrapnele - wielu żołnierzy zostało wówczas zabitych i rannych. I w tym ataku zeszliśmy się z kolegą z mojej parafii Sarzyny, Kamińskim, i ukryliśmy się przed kulami za pagórkiem. On miał karabin maszynowy i strzelał. Zamieniliśmy ze sobą zaledwie parę słów i wtem trafiła go kula i padł zabity obok mnie. A my parliśmy dalej - walka wrze, terkoczą maszynowe karabiny, lecą granaty i szrapnele, giną chłopcy. Dotarliśmy do okopów, były duże straty. Do wieczora ogień nie ustawał, aż w nocy ucichło i wtedy do nas przyszedł rozkaz - "34 regiment do tylu, zbiórka"!
(10 czerwca Rosjanie przekraczają Styr i trzy dni później znajdują się już nad Stochodem. Dzięki wsparciu niemieckiej grupy armii Linsingena udaje sie powstrzymać austriacki odwrót).
Zaczęliśmy wychodzić i formować szyki, a w tym czasie Moskale "hura" krzyczą i szturmują. Nocą się przeprawili przez rzekę, bo był tam most, którego nie zdążono spalić. Wtedy nasz kapitan Niederhabert (tak zapamiętałem nazwisko) krzyczy - "Alles Bagnet auf Sturm", ale wiara kryje się pomiędzy chałupami, gdyż to była wioska, która nazywała się Raznica (przyczółek mostowy Raźnicze nad Stryjem). A ja stanąłem sobie za węgłem jakiegoś budynku i strzelałem. Wystrzelałem pięć naboi i mam ładować drugie pięć - oglądam się do tyłu, nasi uciekają i kryją się miedzy domami, a Moskale z bagnetami na szturm za nimi. Gdy zobaczyłem, że nasi wieją, to i ja dałem nogę do tyłu. A była tam droga nowo zbudowana przez wojsko ze świeżego drzewa z lasu. (10 czerwca 1916 roku we wsi Kołki Franciszek Tudryn zostaje ranny.)
Wzdłuż drogi wykopane były rowy głębokie z jednej i drugiej strony, gdyż tam są tereny mokre. Uciekam do tyłu i wpadam do tego rowu. Poczułem, że zabolała noga powyżej kolana. Patrzę, a mnie leje się krew. Za mną zostaje krwawy ślad, przez tę drogę i za drogę. A kapitan z rewolwerem w ręku woła - "Halt Bagnet auf Sturm". Ja mu na to - "ich bin verwundet", to znaczy jestem raniony, i pokazuję mu, że noga boli i krew się leje. Wtedy każe mi uciekać do tyłu do sanitariuszy "Hinter zum Sanität", którzy byli na końcu wioski. Jakoś doszedłem do nich i zaraz spodnie i kalesony rozcięli nożyczkami i zabandażowali mnie i ja kuśtykam dalej do tyłu, bo Moskale się przybliżali. Bandaż mi opadł, krew się dalej leje, noga boli, ale kikutem uciekam do tyłu, gdyż Rosjanie coraz bliżej się przysuwają. Bałem się, żebym ranny do niewoli się nie dostał, bo Rosjanie rannych dobijali. Poszedłem przez te pola do lasu. Tam na drodze był doktor i znów mi zabandażował nogę. Byłem ranny w lewe udo powyżej kolana. Stamtąd kuśtykałem dalej, aż doszedłem do taborów, gdzie był tak zwany dywizjon kilsplatz (punkt zborny rannych i poległych dywizji). Tam było nas więcej rannych, czekaliśmy na wozy sanitarne. Przyjechały dwa i zabrały trochę rannych, a nam kazano czekać na następne. Tymczasem one nie przyjechały, a kule już dolatują do nas, my w strachu, ale wreszcie nadjechały inne wozy, które dowoziły do artylerii amunicję i zabrali nas na te wozy, i zawieźli do polowego szpitala do Maniewicz. Bardzo tłukło podczas tej jazdy i ranni strasznie jęczeli.
W Maniewiczach przenocowaliśmy w barakach. Mówiono po polsku, bo była tam baza polskich Legionów. Dano nam suchary i kawę na kolację. Rano każdego badał lekarz. Oceniał, jaką kto ma ranę, lekką czy ciężką. Wypisywał zaświadczenia i decydował, jak kto ma jechać w pociągu, czy na siedząco czy leżąco. Ja dostałem kartkę na leżąco. Załadowali nas do wagonu towarowego, leżeli tam na podłodze ciężko ranni, i ja razem z nimi. Było bardzo niewygodnie, ale ja mogłem siedzieć, gdyż kula przeszła przez mięśnie i kości miałem nienaruszone. Przesiadłem się więc w Chełmie do wagonu osobowego. Pociąg sanitarny przywiózł nas do Czech do Pardubic do szpitala.
Ranny zostałem 10 czerwca 1916 roku. W szpitalu leżałem miesiąc i stamtąd odesłali mnie do szpitala do Wiednia. W Wiedniu leżałem jeszcze jeden miesiąc, później pojechałem do Jarosławia na rekonwalescencję. Tam przechodziłem rehabilitację, sanitariusze masowali mi nogę jakimś proszkiem i ćwiczyłem. Po obiedzie zbieraliśmy z innymi rannymi pokrzywy nad Sanem, które przerabiali na leki w aptece. Dwa tygodnie później dano nas na roboty żniwne do Łańcuta do wsi Krzemienicy. Tam spędziłem dwa tygodnie, później skierowali do kadry do Krakowa na Czerwony Prądnik. Tam wreszcie dostałem urlop do domu. W Krakowie byłem do Świąt Bożego Narodzenia. Później odesłali do Jarosławia do 77 regimentu piechoty Austro-Węgier - (Galizisches Infanterieregiment Nr 77). W Jarosławiu odbywaliśmy ćwiczenia bojowe cały styczeń i luty 1917 r.














Front rumuński 1917 - przydział do Ungarisches Infanterieregiment Nr 69

27 lutego 1917 roku sformowali marsz kompanii i zawieźli nas do Rumunii na front do madziarskiego regimentu piechoty - Ungarisches Infanterieregiment Nr 69. Tam byliśmy na tak zwanym kontynie runku pod frontem dwa tygodnie (czyli dwa tygodnie ćwiczeń bojowych na zapleczu frontu). Później skierowano nas na front. Mieliśmy tam kilka bitew. Nasz regiment odjechał na Bukowinę, a nasz 1 Batalion został przerzucony na prawe skrzydło. Załadowano nas na samochody i jechaliśmy przez góry cały dzień i noc. Gdy rano wysiedliśmy, musieliśmy wejść na górę. O 3-ciej po południu doszliśmy pod front i odpoczywaliśmy. Było nas tam 8 Polaków i Madziarzy. Wysłali nas na dół po obiad i Fassung chleba. Gdy odeszliśmy, to nasz batalion dostał rozkaz ataku na Rumunów. Gdy wróciliśmy, nie było komu dać tego jedzenia, gdyż bardzo wielu żołnierzy zginęło. I znowu dali nam rozkaz zanieść do 2-giego batalionu amunicję, mieliśmy do przejścia 3 km pod drugą górę. Ale Rumuni znów zaczęli atakować i wybili wielu Madziarów. Toczyliśmy tam dalej straszne walki, ginęło dużo żołnierzy. Potem zabrano nas stamtąd i przerzucono na inną górę, gdzie mieliśmy pozycję wysuniętą do przodu. Rumuni bili w nas z lewego i prawego skrzydła. Utrzymaliśmy się tam w okopach tylko 24 godziny. Wytłukli nas tam do reszty. Z całego cugu (plutonu), zostało nas dwóch: ja i feldfebel Słowak. Później jeszcze uzupełnili nowymi żołnierzami nasz batalion i znów walki toczyliśmy tak zażarte, że zginęło znowu bardzo dużo ludzi. Z tych okopów wyszliśmy małą garstką żołnierzy. Wówczas dowódca naszego batalionu, kapitan Kornhofer postarał się, byśmy wrócili do naszego regimentu na Bukowinę, bo większość z nas wyginęła i zapowiadało się, że nikt z nas nie przeżyje. Doktor napisał do dowództwa dywizji, że ta garstka żołnierzy, co została, ma zaraźliwą chorobę. Udało się, bo zabrali nas z frontu.
A było to tak. Kapitan z doktorem nakazali nam, żeby się nikt nie mył ani nie czyścił. Polecili, że gdy przyjadą na przegląd z dywizji, to mamy zachowywać sie jak chorzy. Gdy będzie komenda baczność "Aufmerksamkeit" mamy sie nie podrywać, tylko stać i zwiesić głowę na dół. I tak zrobiliśmy. Gdy przyjechała cała świta z dywizji z generałem, dali komendę baczność, a my staliśmy chwiejąc się, nieumyci i w nieoczyszczonym ubraniu. Generał przeszedł przed frontem każdej kompanii, pooglądał nas, porozmawiał z żołnierzami, którzy mieli medale i kazał się rozejść na kwatery. Za tydzień odwieźli nas pociągiem na Bukowinę do Czerniowiec. Zakwaterowano nas we wiosce Hliboka i odbywaliśmy tam przez miesiąc kwarantannę. Dobrze nas karmiono i odpoczywaliśmy. Izolowano nas od ludzi, nie wypuszczono nikogo na urlop. Uważali, że mamy jakąś zaraźliwą chorobę. Po miesiącu przyjechała komisja lekarska, dali nam małe flaszeczki i kawałek papieru, by pobrać kał do analizy. Gdy zrobiono badania, okazało się, że jesteśmy zdrowi i już za parę dni nas wzięli z powrotem na front. Ale był to już październik 1917 roku i front rosyjski się już rozpadł, ponieważ w Rosji zrobiła się rewolucja. Cara obalili. Wówczas nas zawieźli za Wiedeń do miasta Neukirche, gdzie był strajk robotników w fabryce broni. Agigatorzy bolszewiccy działali i tam. W Austrii panował głód i robotnicy chcieli chleba. Byliśmy tam miesiąc. Nie musieliśmy interweniować, wystarczyła sama obecność wojska, by sytuacja się uspokoiła.


Front włoski 1918 rok

W grudniu 1917 roku zawieźli nas na włoski front nad rzekę Piawę. 25 stycznia 1918 roku przyjechaliśmy do miasta Vittorio Veneto, gdzie siedzieliśmy w okopach i trzymaliśmy front do czerwca 1918 roku.
W czerwcu 1918 roku Austriacy szykowali ofensywę, wozili pontony, działa i amunicję. Robiliśmy przygotowania, pływaliśmy pontonami po jeziorze Garda, oznaczaliśmy szarfami czerwonymi i białymi nasze pozycje, uczyliśmy się sygnalizacji, by samoloty nie zrzucały bomb na swoich. Przygotowania trwały do trzynastego czerwca. Potem ściągnęli nas do rezerwy z okopów, dali Fassung chleba, kiełbasy i rumu. W nocy oddawaliśmy plecaki i ładowaliśmy amunicję do chlebaków. Wtedy poczuliśmy, na co się zanosi. Przebieraliśmy się w świeżą bieliznę, którą nam dali.


Ofensywa austro-węgierska

(Natarcie austriackiej grupy armii w Wenecji pod dowództwem marszałka Borevica 15 czerwca 1918 roku, w składzie której walczył węgierski 69 regiment piechoty.)

Dnia 15 czerwca 1918 roku - godzina 3-cia rano, rakieta w górę - i ogniem zaporowym tak zasypali talianów (Włochów), żeśmy wszystkich wyłapali, czyli wzięli do niewoli, całą jedną linię. Było to tak. Na dwóch żołnierzy wypadało po skrzynce amunicji i dwie skrzynki granatów ręcznych, które trzeba było nieść. Pędziliśmy z takim obciążeniem do Piawy i na pontony! 50 chłopa na jeden ponton siadło i przewoziliśmy się na drugą stronę rzeki razem z amunicją. Z góry włoskie samoloty zrzucały na nas bomby. Waliła austriacka artyleria dalekosiężna i dzięki temu nas wtedy mało zginęło, gdyż tak talianów zasypało ogniem, że nie mogli się bronić i strzelać. A my pod tą osłoną doszliśmy w ataku 10 km za Piawę. Zabraliśmy magazyny z żywnością i amunicją i bronią. Wszystko, co było pod linią wzięliśmy.
Ale później taliany wzięły się do nas i przypuścili kontratak. Samoloty zrzucały zwykłe bomby, bomby gazowe i granaty. Zrobiło się u nas takie zamieszanie, że jednego razu, rano, Bośniacy na nas szturmowali. Szczęściem, że to już dzień się zrobił, więc się rozpoznali, mimo że było to w krzakach. Mogło być tak, że sami swoi by się wybili. Utrzymaliśmy pozycje 6 dni (do 21 czerwca), a później odwrót! Pozostawili z każdej kompanii jeden cug (po polsku pluton) do obstrzału. Trafiło na mój cug. Został z nami tylko freiter. Mieliśmy rozkaz ostrzeliwać się bez przerwy i około jednej godziny po północy uciekać, lecz ten freiter nie chciał tak długo trzymać, więc my wnet uciekliśmy. Poszliśmy do Piawy, a tu pełno wojska, pontonów mało. Gdy przypłynie ponton, to sami oficerowie siadają, żołnierzy odganiają. Ja, gdy zobaczyłem, co się dzieje, odszedłem stamtąd z dwoma kolegami. Skoczyliśmy na bok, żeby poszukać sobie schronu, ale trafiliśmy na miejsce, gdzie znaleźliśmy ponton. Powsiadaliśmy i jeszcze kilku żołnierzy z nami. Woda była wysoka i rwąca, bo Piawa to górska rzeka i wskutek wcześniejszych opadów wezbrała. Odpłynęliśmy przez tę wodę. Na środku rzeki była wyspa i tam się zatrzymaliśmy a ponton przeciągnęliśmy na drugi brzeg i szczęśliwie się przeprawiliśmy. Gdy zaczęło świtać nadleciało kilka włoskich samolotów. Rozpoznali sytuację, że przy Piawie pełno austriackiego wojska i panuje wielkie zamieszanie. Za chwilę nadleciała eskadra 40 samolotów i zbombardowała całą przeprawę. Była tam straszna masakra. Wielu żołnierzy zostało zabitych i rannych, mnóstwo się potopiło. Z mojej kompanii wróciło 13 żołnierzy, a reszta poległa lub została wzięta do niewoli. Nas 13-tu ocalałych żołnierzy otrzymało w nagrodę srebrne medale drugiej klasy i urlop 21 dniowy. Stamtąd do domu jechało się 3 dni i 3 noce. Miejscowości, przez które przechodziliśmy podczas tej ofensywy nad rzeką Piawą to: Montelo (Montello) i małe miasteczko Waldobiadyne (Valdobbiadyne), całkowicie rozbite, gdzie nie było ani jednego domu całego, a wioski, przez które przechodziliśmy to: Miane, Osopa i Fulina.
Po urlopie wróciłem, regiment się przeniósł na prawe skrzydło, nie mogłem go znaleźć. Miałem na sobie cały worek chleba i plecak dla siebie i kolegów. Znalazłem wreszcie żandarma polowego, który mnie skierował do regimentu. Trwały tam ciężkie walki i panował głód. Codziennie eskadry 30 lub 40 samolotów bombami i gazowymi bombami bombardowały nasze pozycje, że bez maski gazowej nikt nie śmiał być.
Po jakimś czasie wysłano nas 20-tu za Wiedeń na kurs tak zwany „szarwsicem kurs”. Tam, przez miesiąc, uczono nas strzelania do samolotów ze specjalnych karabinów. Po powrocie do regimentu znów toczyliśmy walki, jedna po drugiej. Pewnego razu cofnęliśmy się do tyłu jakieś pól kilometra na taką niedużą górę, a taliany byli na drugiej górce i bili ogniem z maszynowych karabinów i rzucali granatami. Było to w dzień. Tam jest dużo winogron i taliany byli za tymi krzakami, my też. W końcu ustała strzelanina i pomyśleliśmy, że taliany uciekli, więc ja i jeden Madziar pobiegliśmy tam szukać czegoś do jedzenia. Gdy dolecieliśmy do tych krzaków, a tu na nas ręczne granaty lecą - tak my do tyłu i do okopu! Między nas wpadł granat i ten freiter Madziar został zabity, a mnie obryzgała jego krew. Przybiegłem do swego kolegi Zamojskiego, a on śmieje się ze mnie, że najadłem się taliańskiego chleba, bo on mi nie pozwolił pójść. Ale patrzy na mnie, na spodnie i mówi, że jestem ranny w nogę, bo mi się krew leje. Ja ręką macam po nodze i mnie nie boli i zrozumiałem, że to krew kolegi freitra. Później oglądam swój karabin, a w kolbie jest wbity kawałek granatu. Innym razem siedzieliśmy pod kasztanem jadalnym. Było nas trzech. Pocisk spadł z ciężkiego działa pięć kroków przed nami. Pan Bóg dał, że się nie zapalił i ocaleliśmy, bo gdyby pękł, to by nas wybiło wszystkich trzech. I tak się to tłukło aż do jesieni.


25 październik 1918 roku natarcie wojsk alianckich

25 października taliany zrobili ofensywę. I udało im się, pobili nas i prawie cały regiment poszedł w rozsypkę. Nas kilku było w tyle, przy tych karabinach, cośmy uczyli się na kursie obsługi. Stabsfreiter (starszy szeregowy sztabowy) wpadł i woła - „alles heraus rückzug" (cofać się), więc my uciekliśmy i niebawem dołączyliśmy do kompanii.
(26 października węgierskie dywizje opuściły front i odeszły do kraju w tym 69 regiment. 27 października dwie austriackie dywizje odmówiły pójścia do kontrataku).
Cofaliśmy się 2 lub 3 dni. W końcu zasłabłem i nie mogłem dalej uciekać i zostałem. Znalazłem stajnię, gdzie dawniej stały konie. Zagrzebałem się w liście w kącie i tak przenocowałem. Rano wyszedłem, a tu nikogo! Ale niebawem spotkałem freitra austriackiego z 44 regimentu - Madziara. Mówię mu, że uciekaliśmy wczoraj i zasłabłem i teraz szukam naszego wojska. Sprawdził moją metrykę i mówi, żeś ty Polak z 69 regimentu! Twój madziarski regiment daleko w tyle! Zaprowadził mnie do oberleitnanta i tam na mnie mówił, że ja specjalnie zostałem, by dostać się do niewoli. Ale ten oficer go nie słuchał, porozmawiał ze mną i skierował do wioski nieopodal, gdzie znalazłem resztki swojej kompanii. I znowu dwa dni uciekamy. Drugiej nocy zostałem w krzakach.


1 listopada 1918 roku Franciszek Tudryn idzie do niewoli

Rano wyszedłem, a tu już stał włoski posterunek i od razu do mnie złożyli karabiny, więc ja od razu podnoszę ręce do góry. Taliany mnie obstąpili i obszukali, nie miałem broni, bo karabin maszynowy został przy Madziarach. Zabrali mi wszystko co miałem, nawet moją brzytew. Prosiłem, żeby mi oddali papierosy, ale jeden z nich mi dal swojego papierosa. Przyświecił mi i palimy, oni tam szwargolą po swojemu koło mnie, ale ja nie rozumiem. Jakiś podoficer zobaczył, że palę papierosa wyrwał mi go z ust i uderzył mnie jakimś kijem czy trzciną przez ucho, aż mi krew wyciekła. Zaczął ich rugać i zaraz wyznaczył żołnierzy, by mnie pilnowali. A on wsiadł na rower i prowadzili mnie za nim, ale nie do tyłu, ale w przód. Jakiś cywil starszy już wiekiem rzucił się na mnie i uderzył mnie dwa razy w twarz i napluł mi w oczy, potem drugi zrobił to samo
Doprowadzili mnie do następnej wioski, gdzie leżało kilka trupów cywilów (4 kobiety) i trochę poranionych z pourywanymi nogami. Podobno Austriacy zaminowali drogę. Ludzie wyszli na przywitanie swojego wojska i trafili na te miny. Przy tych trupach było pełno cywilów, więc jak mnie zobaczyli, to rzucili się na mnie i gdyby żołnierze mnie nie obronili, to by mnie podarli na kawałki. Podoficer strzelał z rewolweru na postrach w górę, ale i tak dostałem lanie. Szliśmy dalej, a oni krzyczeli coś do mnie. Później zagonili mnie do stajni, gdzie była słoma z kukurydzy, przesiedziałem tam przez noc. Później maszerowaliśmy dalej, aż doszliśmy do miasteczka i wprowadzili mnie na duże podwórze ogrodzone murem, z żelazną bramą. Tam przenocowałem. Rano brama się otworzyła, przyszedł żołnierz i pyta po czesku, czy ja Polak, Czech czy Niemiec. Ucieszyłem się, że mnie rozumie i mówię - Polak panie. A on wtedy do mnie - to ty nie wiedziałeś, że my wam rzucaliśmy ulotki z aeroplanów, żebyście się poddawali, a tyś do ostatka walczył, pójdź za mną i ja cię zastrzelę! Wyprowadził mnie za bramę - ja w strachu! Myślę - nie zginąłem na froncie, to poza frontem zginę! Idę przed nim na miasto, a tu trzech oficerów zatrzymało nas. Pomówili z nim i wrócili ze mną w to miejsce, gdzie wcześniej byłem. Za jakąś godzinę lub więcej, otwiera się brama - ja znowu w strachu! Myślę, że idzie po mnie ten Czech, ale przyprowadzili dwóch Bośniaków. Trochę ochłonąłem, bo już nas było trzech! Po jakimś czasie znów przyprowadzili paru Polaków, Bośniaków i Niemców. Wkrótce przyszła komisja oficerów Włochów. Spisywali protokół. Pytali o nazwiska, przydział wojskowy, o regiment, w którym miejscu byliśmy na froncie i gdzie dostaliśmy się do niewoli i tak dalej. Tak więc do tej niewoli poszedłem 1 listopada 1918 roku.
Później nas stamtąd zabrali do innej wsi. Tam nas trzymali w domu z pięcioma żołnierzami, też Polakami. Ci Polacy mieli pełne plecaki, papierosy i tabakę, trochę rumu, konserwy i suchary. Pili i palili. Zjadłem z nimi i wypiłem rum. Posterunek się drzwiami przypatrywał, bo w tych drzwiach była wywiercona dziura, nawet duża. Za dwie godziny przyszli inni, obszukali nas i zabrali wszystko. Ja schowałem paczkę papierosów między nogi i drugą pod czapkę, bom wiedział, że przyjdą i zabiorą to co nam zostało. W śmieciach zagrzebałem konserwy i chleb. Dzieliliśmy się potem tym jedzeniem wszyscy, bo jeść nam nie dawali.






















Polacy, żołnierze austriaccy, wzięci do niewoli we Włoszech, przed wstąpieniem do Armii Polskiej. Listopad 1918 rok. W rękach menażki i worki na chleb.


Następnego dnia wyprowadzili nas stamtąd. Po drodze, gdy mijaliśmy wioskę, to cywile nas bili takimi gałęziami ciernistymi, z dużymi kolcami jak tarnina i kamieniami, a żołnierze z posterunku posiadali, patrzyli i śmiali się. Mocno nas już obili i pokaleczyli tymi kolcami. Ludzie wołali na nas Austriak kukurydze rekwirani (Austriacy kukurydzę rekwirowali) i Austria jak Roma. Gdy była trzynasta ofensywa na Piawie, to Austriacy mówili im, że pójdą aż do Rzymu, dlatego tak na nas wołali. Bili nas wszędzie i myśleliśmy, że nas już tam wykończą. Dopiero, gdy minęliśmy tereny, gdzie były wojska austriackie szliśmy spokojnie. Czasem gdzieś, jakaś kobieta rzuciła kawałek chleba, ale nie można go było złapać, bo każdy był głodny. Pięć dni nic nie jedliśmy. Papierosy, które jeszcze mieliśmy, spaliliśmy, a później i tego brakło. Przez tę drogę znęcali się nad nami strasznie. Rozpaczałem, że tyle lat poniewierałem się i gniłem na froncie, a teraz na koniec trzeba głowę położyć męczeńska śmiercią. No, ale jakoś Pan Bóg dał, że wydostaliśmy się z tej matni.
Doszliśmy do Belluno. Przyprowadzili nas do fabryki jedwabiu, która była zniszczona i tam już było bardzo dużo naszego wojska w niewoli. Do niewoli trafiłem 1 listopada, a 5 listopada 1918 roku było zawieszenie broni. Przez te pięć dni nie dali nam nic jeść. Dopiero piątego listopada, w tej fabryce, dali w nocy chleb i konserwy i puszczali nas do wody. Jeden za drugim szedł do rzeki i się kładł, aż sie napił, później drugi i tak kolejno wszyscy żołnierze. Następnego dnia podzielili nas na grupy po 50 chłopa na jedną grupę i wymaszerowaliśmy. Za każdą grupą jechało dwóch kawalerzystów na koniach i tak nas pędzili cały dzień bez odpoczynku. Kto zostawał tego bili nahajami. Wieczorem nastąpiła zmiana i dalej prowadzili nas inni kawalerzyści. Ci byli lepsi, kiedy chcieliśmy odpoczynku i wołaliśmy "Halt Rast" to nam pozwalali. Sami pozsiadali z koni i odpoczywaliśmy. Rano doszliśmy na wielkie błonie, były tam kuchnie i dali nam jeść. Potem zrobili zbiórkę, rozdzielili nas według narodowości i zgromadzili na łąkach ogrodzonych drutami. Po czym zabrali nas Polaków do kąpieli i załadowali do pociągu.



1 grudnia 1918 roku Franciszek Tudryn wstępuje do Polskiej Armii

Pojechaliśmy do obozu za Rzym do miasta Santa Maria Capua Vetere. Tam był lagier samych Polaków i tam się organizowała Polska Armia pod dowództwem generała Józefa Hallera i ja po niedługim czasie 1 grudnia 1918 roku wstąpiłem do drugiego pułku imienia Tadeusza Kościuszki.



*Objaśnienia w nawiasach i tytuły pochodzą od redaktora
talliany po słowacku Włosi