Wspomnienia z Kalisza

 

 




Urywek z książki Janusza Teodora Dybowskiego - "Saga grodu nad Prosną", w którym wspomniana jest między innymi siostra mojego ojca - Bożena Deutschman 

"Wstawał chmurny, śnieżny dzień 10 grudnia 1944 roku. Więźniów prowadzono skutych po dwóch i otoczono silną strażą. W pierwszej parze szli Nawrocki i Frude, za nimi Wünsche z Lompem, dalej Elwira Fedeger i Barbara Pawlak, potem siostry Stasiakówny i tak wlókł się ten długi korowód z więźniami z Łódzkiej przez park, potem obok kościoła Świętego Józefa ulicą Kolegiacką ku Trybunałowi, jak tradycyjnie zwano okręgowy sąd kaliski. Na ulicach było jeszcze mroczno i zimno. Wiało pustką. Nieliczni o tej porze przechodnie na widok tragicznego korowodu zatrzymywali się przerażeni. Mężczyźni zdejmowali czapki z głów, co mogło oznaczać przymusowe uczczenie niemieckiego munduru obowiązujące Polaków, a oznaczało w istocie nieme oddanie hołdu męczennikom.

Dzień sądu nad bandą spiskowców, którzy przygotowywali zbrojne powstanie przeciw władzom Rzeszy, i wiadomość o przyjeździe na rozprawę samego gauleitera Greisera były podane w gazecie. Spodziewano się objawów gniewu ludu niemieckiego przeciw zuchwałym zbrodniarzom, tłumów przed sądem domagających się surowego ich ukarania, pochodów z transparentami, okrzyków, demonstracji. Niczego takiego nie można było dostrzec. Nieliczni dziennikarze, przybyli służbowo na tę pokazową, głośną w całej Rzeszy rozprawę, zobaczyli tylko przed sądem dużo policji, wezwaną na wszelki wypadek na pomoc kompanię Wehrmachtu w bojowych hełmach i licznie kręcących się esesmanów. Prócz kaliskiego plutonu tej formacji nadjechały jeszcze oddziały specjalne z Poznania i Łodzi. Tu i tam tylko przemykał się między nimi jakiś cywil, wezwany jako widz czy świadek z opieczętowaną przepustką w ręku. Oskarżonych wepchnięto do dużego pokoju obok głównej sali rozpraw, nie zdejmując im kajdan z rąk. Stali tam stłoczeni obok siebie. Henryk Frude z pomocą Alfreda Nawrockiego przecisnął się przez tłum, żeby znaleźć się blisko Ireny Starkówny. Stała blada, z zaciśniętymi ustami skuta razem z Bożeną Deutschmann. Irena powitała narzeczonego łagodnym, miłym uśmiechem.

— Przepraszam cię... Wybaczysz mi, Irenko, to, co się z tobą stało? — spytał.

— Mówiliśmy już o tym, Heniu — odpowiedziała. — Nie jesteś niczemu winien. Taki los... Gdybym jeszcze raz żyła, postąpiłabym tak samo.

— I ja też. Przyjechał Greiser, to znaczy...

— Wiem. Oni nikomu nie przebaczają i im nikt nie przebaczy. I ich los się dopełnia.

Towarzysz Henryka pociągnął jego dłoń. Młody Frude zrozumiał to, gdy Nawrocki szepnął mu do ucha jedno jakże wymowne słowo:

— Ojciec...

Tak. Tam gdzieś z kąta patrzyły na Henryka pełne bezmiernej miłości i tęsknoty oczy starego pana z Żydowa.

— Tato, tato... — wyszeptał Henryk.

— No, właśnie. Przesuniemy się tam — powiedział Nawrocki.

— Ale pan ma tu swoich... — przypomniał młody Frude.

— Dla mnie wystarczy czasu — odparł Nawrocki — twoja sprawa ważniejsza.

Wargi starca zadrżały, gdy zobaczył zbliżającego się jedynaka. Po twarzy spływały mu łzy. Nie mógł przemówić ani słowa, tylko wolną od kajdan ręką pogładził go pieszczotliwie po głowie.

— Synku... synku... — wyłkał wreszcie.

— Tatusiu, trzymaj się. Tak nie można — upominał go Henryk. — Ja czuję to samo, a widzisz, oczy mam suche. I ty, tatusiu, przeze mnie tu się dostałeś, jak Irenka. Ona mi przebaczyła.

— Dumny jestem z ciebie, synku — wykrztusił wreszcie z zaciśniętej krtani ojciec.

— Tatusiu, to ja jestem dumny, że mam takiego ojca. Nie ma na twoich rękach ludzkiej krzywdy. Ileż łez nimi otarłeś przez całe swe życie.

— Za długo... za długo żyłem, że doczekałem tego dnia. Synku, czy oni bardzo cię męczyli? — spytał drżącym głosem.

— To już poza mną, tatusiu. Teraz potrzeba męstwa. Bądź mężny, ojcze.

— To ja... to ja powinienem tobie to powiedzieć. Błogosławię cię, dziecko moje...

— Żegnaj, tatusiu, bardzo zmizerniałeś. Musisz mieć siły. Ty zobaczysz mamę. Powiedz jej... — tu głos Henryka załamał się

— Wiem, wiem — odpowiedział ojciec. — Oni już się kończą. Może nie zdążą.

— Moja żona jest w Berlinie — odezwał się Nawrocki. — Miałem wiadomość. Mogą wymienić nas po wyroku na swoich jeńców i agentów, którzy tam u aliantów czekają na karę. Ten plan może się udać, bo oni sami giną. Odwagi, panowie, wyjdziemy cało z tej awantury — mówił głośniej, by go słyszeli inni. Ku Nawrockiemu wyciągnęło się wiele rąk. On był podporą, pociechą i nadzieją wszystkich tych nieszczęśników.

— Będzie dobrze, będzie dobrze — powtarzał wszystkim. — Nikomu z nas włos z głowy nie spadnie. Z dwóch stron idzie ratunek: od wschodu i z Berlina. Trzymajcie się mocno tak, jak dotąd.

— Ale ktoś nas przecież wydał — odezwał się pan Lompe z Dembego — jak to było?

— Prowokacja, konfidenci i załamanie się jednego z naszych. Nie mógł wytrzymać tortur. To ludzka rzecz.

— Druhu przyboczny — szepnął ocierający się o Henryka Frudego młodzieniec wychudły jak szczapa o konopiastej czuprynie — druh mnie nie poznaje, ale ja go znam z manewrów kaliskiego hufca. Jestem ćwik Jerzy Barst z czwartej drużyny. Mnie złapali, ale sztandar hufca ocalał. Gdy uświadomiłem sobie, że jestem ostatni z tych, co go uratowali, pokazałem miejsce jego ukrycia dalszej czwórce...

— Dobrześ się spisał — uśmiechnął się blado Henryk Frude.


Straż więzienna otworzyła drzwi. Zaczęto kolejno rozkuwać więźniów i pod mocną obstawą wyprowadzać długim korytarzem ku sali sądowej. I znowu pierwsi szli najciężej oskarżeni: Nawrocki i Frude. Nie pozwolono im usiąść. Musieli stojąc czekać na przybycie dostojników Sondervolksgerichtu, nadzwyczajnego sądu ludowego Rzeszy Niemieckiej. Z tyłu za miejscem dla sędziów stał na podwyższeniu fotel dla gauleitera Greisera, przedstawiciela samego Führera. Za chwilę wszedł komplet sędziowski, któremu przewodniczył doktor Streit, stara zasuszona mumia. Z braku kadr prawniczych, mocno przerzedzonych przez wojnę, wydobyto go z emerytalnego lamusa. Głuchy starzec miał na uszach słuchawki. Reszta kompletu sędziowskiego w liczbie czterech byli to ludzie młodsi w różnokolorowych mundurach. Oskarżonych oddzielono jedną balustradą od sędziów, drugą z tyłu od publiczności. Stanowiło ją kilkudziesięciu dygnitarzy partyjnych i administracyjnych oraz nieco urzędników miejscowego sądu.

Drzwi za kompletem sędziowskim otworzyły się. Ukazała się w nich „dostojna" postać gauleitera. Woźny zadzwonił głośno. Wszyscy powstali. Sędziowie i prokurator generalny kraju Warty, Steinberg, złożyli przybyłemu czołobitny pokłon. On podziękował za powitanie łaskawym skinieniem głowy i zasiadł w fotelu, mając po bokach dwóch adiutantów w mundurach oficerów SS. Na wstępie zabrał głos prokurator Steinberg.

— W chwili gdy cały naród niemiecki walczy po bohatersku, krwawi się w obronie granic Wielkiej Rzeszy — mówił — znalazła się garść opryszków, którzy popełnili zdradę najwyższą i współpracując z wrogiem Rzeszy, przygotowywali razem z miejscową ludnością powstanie zbrojne. Niecne ich knowania wyszły na jaw dzięki patriotycznej postawie miejscowych Niemców, którzy ze wstrętem odrzucili proponowany im udział w tej wielkiej zbrodni i zawiadomili właściwe władze o knowaniach tych łotrów. Aż zgroza bierze patrzeć, że są między tymi bandytami i kobiety. Oto do jakiego stopnia doszło zwyrodnienie tych wyrzutków, którzy podstępem wśliznęli się w szeregi narodu niemieckiego, wierne ojczyźnie oraz Führerowi, wykorzystując znaną całemu światu jego wspaniałomyślność i dobroduszność. Zdruzgotani wymową faktów wszyscy oskarżeni przyznali się w śledztwie do winy. Muszą to powtórzyć na rozprawie. Oskarżony Alfred Nawrocki! Czy przyznaje się do zarzucanych mu przestępstw? — spytał Steinberg.

— Tak — odpowiedział zapytany.

— Czy oskarżony żałuje swych zbrodniczych czynów?

— Nie — padła odpowiedź.

Nastąpiło pełne grozy milczenie wszystkich obecnych na rozprawie. Nerwowy tik przebiegł po nieprzeniknionych w swej oficjalnej martwocie twarzach dostojników państwowych. Poczynając od małego polskiego harcerza, który teraz ukradkiem rozcierał siniec na ręku, ślad bolesny niedawno zdjętych na chwilę tylko kajdan, aż po umundurowanego woźnego trybunału Rzeszy wszyscy wiedzieli, że widmo zagłady zawisło nad Rzeszą. Trudno byłoby nawet dociec, kogo z obecnych tu jędza strachu kąsała boleśniej: oskarżonych czy sądzących.

— Czy oskarżony zdaje sobie sprawę z tego, co powiedział? — spytał przewodniczący sądu, doktor Streit, chcąc przerwać złowieszczą ciszę.

— Tak — odpowiedział spokojnym głosem Nawrocki. — Jestem wprawdzie obywatelem Rzeszy, ale tylko z punktu widzenia prawa popełniłem zdradę wobec państwa niemieckiego, a nie wobec mej ojczyzny.

— Oskarżony urodził się w Posen! — warknął prokurator.

— Urodziłem się w Poznaniu, a więc w rdzennej Polsce i jestem Polakiem — odpowiedział fabrykant.

— Dosyć tej bezczelności — zawołał Steinberg. — Oskarżony Frude przyznaje się do winy?

— Tak, jako obywatel Rzeszy z przymusu, a nie jako Polak z urodzenia — oświadczył Henryk.

— Czy oskarżony żałuje?

— Tak. Żałuję, że jako Polak nie mogłem z wami bić się w otwartej walce. Zobaczcie moją prawą rękę. — Młody Frude podniósł w górę swą okaleczoną dłoń. — Sam obciąłem sobie palce, by nie zabrano mnie do waszego wojska.

— Dosyć! — ryknął generalny prokurator.

— Mam ochotę palnąć mu zaraz w łeb! — szepnął Sturmbannführer Kondritz do siedzącego obok niego komendanta łódzkiego gestapo Sterzingera.

— Uspokój się. I nasz dzień nadejdzie — odparł Sterzinger. Nikt z następnych oskarżonych nie okazał skruchy. Wszyscy oświadczyli publicznie, że są i czują się Polakami. Gdy wyznała to i Bożena Deutschmann, chmura gniewu okryła dostojne oblicze zastępcy Führera na terenie kraju Warty. Ostentacyjnie podniósł się z krzesła i opuścił salę. Przewodniczący sądu zarządził zaraz przerwę i spiesznie ruszył za gauleiterem. To samo uczynił prokurator generalny.

— Panowie — oświadczył im cierpko Artur Greiser w gabinecie prezesa sądu — to nie jest proces karny, to jest prowokacja. Mam pretensję do naszego gestapo, że nie przygotowało należycie oskarżonych do publicznego procesu.

— Robiliśmy wszystko, co było w naszej mocy — tłumaczył się Standartenführer Sterzinger. — Wszyscy oskarżeni poddani byli najostrzejszym badaniom z użyciem nowoczesnych metod nacisku. Przyznali się przecież do winy, a bardzo trudno było to z nich wymusić.

— Korespondenci prasy zamiejscowej nie będą mieli o czym pisać. Zresztą rozprawie w obecnej naszej sytuacji nie należy nadawać rozgłosu. Deutschmann zeznaje, że czuje się Polką! To szczyt wszystkiego!

— Grozi jej kara śmierci — zapiszczał doktor Streit, przewodniczący sądu. — Zresztą to samo wszystkim innym oskarżonym.

— Spodziewam się — mruknął Greiser. — Ale właśnie ja tej Deutschmann zawieszę warunkowo karę. Sterzinger raportował mi, że dwaj jej bracia są w obozie jeńców dla polskich oficerów. To skandal, by Deutschmannowie czuli się dotąd jeszcze Polakami. Ojciec tej dziewczyny mieszka tu w Kaliszu, prawda? — zwrócił się do szefa miejscowego gestapo, Wilhelma Schönrogge.

— Jawohl, Herr Gauleiter — potwierdził wyprężony jak struna gestapowiec.

— Niech ten stary lis napisze list do swoich synów, żeby przyjęli Volkslistę, inaczej bowiem wyrok na ich siostrze zostanie wykonany.

— Tak jest. Zajmiemy się tym — odpowiedział Schönrogge.

— Ośmielę się przypomnieć — zaczął mówić przewodniczący sądu — że przeglądając akta oskarżonych, zwróciłem szczególną uwagę na personalia tych, którzy wywodzą się z byłego narodu polskiego. Otóż oskarżona Elwira Fedeger ma też brata imieniem Gustaw, który jako dawny oficer polski jest naszym jeńcem, więc…

— To zupełnie co innego, Herr Gauleiter — przerwał doktorowi Streitowi komendant łódzkiego gestapo Sterzinger. — Elwira Fedeger jest niewspółmiernie bardziej obciążona niż Bożena Deutschmann, a brat Elwiry parokrotnie już odrzucił stawiane mu przez nas korzystne propozycje, by zadeklarował się jako Niemiec.

— To ten od fortepianów? — spytał Greiser.

— Tak jest, Herr Gauleiter, to zatwardziały zdrajca niemczyzny. Naturalnie odebraliśmy mu fabrykę.

— Dobre fortepiany, mam też tej firmy fortepian w domu. Gram trochę na nim. Zawsze myślałem, że to niemiecka firma, szkoda — westchnął zarządca „kraju Warty".

— Więc co wasza ekscelencja decyduje? — spytał łódzki gestapowiec.

— Ukarać Elwirę Fedeger z całą surowością prawa, żadnych złagodzeń! Nie ma litości dla odstępców i zdrajców! — zawyrokował Artur Greiser.


O brzasku w jednym z pierwszych dni stycznia 1945 roku z szeroko otwartej bramy więzienia przy ulicy Szterlinga w Łodzi wysunął się korowód ludzi - cieni płci obojga pod strażą esesmanów. Z dala słychać było zupełnie wyraźnie głuche dudnienie pocisków armatnich. Tuż za bramą, gdy żałosny pochód dotarł do ulicy wiodącej na zachód, więźniowie dostrzegli, że jest ona wypełniona wszelkiego rodzaju pojazdami, autami ciężarowymi, bryczkami, wozami, ciągnikami z przyczepionymi do nich maszynami rolniczymi. Wszystkie pojazdy pełne były naprędce powiązanych tobołków, kufrów, waliz, mebli. Na wierzchu siedzieli ludzie w kożuchach, futrach, baranich czapach, nasuniętych na oczy, z których wyzierał strach. Ponure milczenie przerywał tylko głośny płacz dzieci, ryk pędzonego obok wozów bydła, tupot kopyt końskich i kwik nierogacizny, stłoczonej na niektórych wozach. Czasem zapiał jakiś kogut w klatce i odpowiedziało mu niespokojne gdakanie kur."